Tęskniłam do zapachu roślin. Nie do banalnych kwiatów uwodzących
robactwo swą erotyczną wonią, ale do traw, ziół, drzew.
Brakowało mi zapachów prosto z natury, niewymuszonych i jakby
przypadkowych. Zapach ziemi, efekt uboczny jej istnienia, wypadkowa różnych składników –
zupełnie, jak z ludźmi i ich naturalnym zapachem.
Tak, jak
nie cierpiałam spoconych ludzi w tramwajach, nie przepadałam za
zgnilizną trawy, której swąd unosił się nad podmokłymi łąkami – tymi, przez które latem docieraliśmy na plażę. Smród był
namacalny; nim wpadł przez nozdrza do ciała, skóra
ostrzegała o nieprzyjemnościach ciepłą,
niewidzialną mazią. Ciężkie, stęchniałe powietrze można było
ciosać patykami i źdźbłami długiej trawy. A
czasem bywało tak gorąco, że nawet nam się nie chciało zatykać
nosów. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć na piasek, zrzucić
z siebie wszystkie niepotrzebne ciuchy i wskoczyć do zimnego jak lód
Bałtyku.
To mnie zastanawiało, gdy starsi datą zachwycali się
wodą, mówili „o, jaka ciepła dzisiaj”, a dla mnie zawsze była za zimna. W upale pojęcie zbyt zimnej wody wypada co prawda z
dziecięcego słownika, ale Bałtyk nigdy nie był ciepły. Więc starsi kłamali albo z wiekiem tracili zmysł reagowania na
temperatury.
Kobiety wylegiwały się niczym tłuste foki na
plaży, mężczyźni stawali przyjmując typowe dla samców alfa pozy
z dłońmi złożonymi albo na biodrach (to ci szczuplejsi), albo z
ramionami założonymi na brzuchu (grubaski). Dzieci latały wszędzie, całe w
piasku, wszędzie tym piachem sypały. Psy biegały z dziećmi. Kobiety leżały. Faceci wypatrywali niewiadomo czego, a pomiędzy
nimi wszystkimi zawsze krążył tubylec sprzedający
jagodzianki, piwo i lody z tabunem mew nad głową.
Wakacje nad morzem zawsze mijały zbyt
szybko. Czy wyjazd rodzinny, czy też kolonia – zawsze ostatnie dwa dni
były najfajniejsze i wtedy wyjeżdżać się nie chciało. Zanim one nadeszły, wyjazd zdawał się być karą. Ogólnie wtedy wakacje nie
przynosiły za wiele dobrego. To był czas
nieproduktywny, a dla introwertyka szczególnie trudny. Wszystkie
relacje, które udało się nawiązać w
szkole czy na podwórku można było wyrzucić do kosza albo schować
do kieszeni. Przez 3 miesiące było się wyrzutkiem i przezroczystą plamą na czyimś pejzażu. Wakacje u babci miały
chociaż tę cechę, że czasem wychodziło się wspólnie do znajomych i można było z kimś
na swoim poziomie pobawić się i porozmawiać.
Wyjazdy z babcią
zawsze polegały na obkupywaniu się w papierowe rozrywki, komiksy i nic nie wnoszące czasopisma dla dzieci. Babcia kupowała sobie krzyżowki jolki i harlequinny,
które czasem jej podczytywałam z nudów, ale kompletnie nie ruszały
mnie wyrachowane historie zdrad i romansów. Być może byłam wtedy jeszcze zbyt malutka,
by dać się omamić tym nieboskim wizjom szaleńczego seksu
starszych kobiet z młodszymi mężczyznami. W ten
sposób zapamiętałam historie, które babcia namiętnie czytywała czekając, aż jej skóra zacznie imitować długo grillowanego kurczaka.
Kolonie były okresem dużych nerwów. Jeszcze w czasie wyjazdów na kolonie dzieci
pracowników kolei było inaczej podczas późniejszych obozów z agencji turystycznych.
Dzieci kolejarzy jeździły na kolonie pociągami. Wyjeżdżało się
w nocy, by rano być już na miejscu. Siedziało się w przedziałach i siłą rzeczy nawiązywało się relacje. Chyba że w przedziale wszystkie dzieci były zawstydzonymi introwertykami. Wtedy siedzieliśmy całą podróż w ciszy.
Kolonie były trudne ze względu na
dyskoteki. Żaden chłopiec nie chciał tańczyć z panią bulwą, czyli mną w wieku dziecięcym. Długonogie blondyny mierzące 150 cm, wypychające skarpetkami staniki sportowe i smarujące usta
kremem niwea udającym szminkę były bardziej
pociągające niż ścięta od garnka pampuśna Ja. Zawsze na kolonii wypatrywałam najbardziej chorego chłopca i jemu współczułam licząc, że
może choć on zainteresuje się mną w jakimś najmniejszym stopniu. Taktyka nigdy nie przyniosła efektu.
Wspominam też
dziwne relacje ze starszymi dzieciakami. Mając 8 lat i będąc w
pokoju z 15-latką przyjmuje się taką postać za wzór.
Nawet nie przeszkadzał mi smród jej nastoletniego potu, tłuste
włosy i pryszcze. Uważałam te cechy za piękno prawdziwej natury, choć w duszy obawiałam się wyrosnąć na coś podobnego.
W okresie nastoletnim każdy wygląda, jak parodia
samego siebie, jak odbicie dziecka w krzywym zwierciadle, niedorobiony dorosły. Wtedy wszyscy jesteśmy
najmądrzejsi. Znaczenie słowa pokora poznaje się
dopiero później. Mając te naście lat jesteśmy wszechwiedzący i niby
najpiękniejsi, a jednak każdy ma parszywe kompleksy. I
dobrze. I bardzo, cholera, dobrze. Bo te kompleksy to jedyny słaby
punkt gówniarzy. Nawet jeśli odszczeknie – wiedz, że zabolało. Wiedz, że
będzie o tym myśleć przez kolejne tygodnie, oczywiście nikomu nic nie mówiąc.
Ze świecą szukać dorosłych, którzy nie
wyśmialiby samych siebie z wieku dorastania. Te wielkie nosy,
spuchnięte twarze, ciała napompowane hormonami. Wszystko wystarczająco odrażające, by stać się wręcz śmiesznym. I te
wszystkie niewłaściwe decyzje modowe, które podejmowaliśmy, by
jakoś się pokazać.
To dzisiaj bez znaczenia. Dziś nie mamy czasu zastanawiać się, jak tu wyglądać
najoryginalniej. Zastanawiamy się, co założyć,
żeby się dostosować, żeby się nie wyróżniać. Porzucamy ideę
bycia innym od innych, chcemy być tacy sami, jak inni.
Chcemy być katalogowi, bo to jest łatwiejsze. W dorosłym życiu
nie ma czasu na mało znaczące sprawy. Ma być wygodnie, estetycznie
i odpowiednio.
Swoją pierwszą bitwę z
jednakowością stoczyłam właśnie na progu wieku nastoletniego.
Nie chodziło o to, aby się wyróżniać, ale otoczenie przylepiło mi łatkę odmieńca. Przeprowadziwszy się do małej
miejscowości pod Wrocławiem byłam dla tamtejszych dzieci trochę zagadką, trochę zagrożeniem.
Ludzie podzielili się na moich zwolenników i wrogów nim
zdążyłam zamienić z nimi pierwsze słowo. Perypetie z tym
związane trwały aż do końca pierwszego roku studiów. Wiele
opinii poznałam dopiero po latach. To, co przeszłam w
związku z przeprowadzką, zmieniło mnie w moich własnych
oczach. Zrozumiałam, że nawet będąc częścią grupy, nadal jestem indywiduum. Też uważałam te dzieciaki za inne – nie sądzę jednak, bym uważała ich za gorszych od
siebie. Gorszy może
być jedynie ten, kto polegnie w walce, przegra – bo
nie będzie umiał wykorzystać swoich atrybutów. Nie ma gorszych i
lepszych dla zasady.
Jeśli myślisz, że stając w szranki z kimś,
kto dorastał w dostatku, uczył się w najlepszych
szkołach i czas wolny spędzał pośród wielkich tego świata –
nie jesteś od niego gorszy. Nie oznacza
to, że możesz mieć to, co on ma. Ale też nie o to chodzi. Liczy się umiejętność osiągania celów z
tym, co się ma. A jeszcze bardziej liczy się umiejętność
stawiania sobie tych celów. Życie samo w sobie jest nudne. Trzeba mieć do czego dążyć. Każdy z nas, kto cokolwiek robi
ze swoim życiem, dokądś zmierza, dokądś dojdzie, coś mu to da,
czegoś nauczy.
Dlatego głęboko współczuję ludziom z depresją.
To najgorsza przypadłość. Również najbardziej
absurdalna. Jak można nie mieć sensu w życiu? Jak można nie cieszyć się słońcem,
deszczem, wiatrem? Skórą, futrem, zapachem? Jak można być amebą płynącą z
falą patrzeć, jak życie ucieka przez palce? Jak
można odrzucać piękno, nie obruszać się na brzydotę, nie
wzdrygać się? Depresja jest gorsza od złości, bo
złość to emocje. Depresja to stan, w którym nie czuje się nic.
Nie będę mimozą. Nie będę amebą.
Będę sobą ze
swoją głową wysoko nad chmurami, spisując, co mi się wymyśli.
Piszę dla siebie, odkrywam
kawałki prywatności – to już ekshibicja, bo też piszę do Ciebie.
Zastanów się nad tym, co masz i kim jesteś.
Nad tymi, którzy są wokół,
ale i których już nie ma.
Czemu ich nie ma?
Odrzuciłeś ich, czy
oni Ciebie?
A lubisz siebie?
A kochasz?
Trzeba siebie kochać i to
kochać to, co się robi.
Choć łatwiej jest robić to, co się
kocha.
Skąd wiadomo, co się kocha robić, a skąd że się to
kocha?
Nie wiadomo.
Skąd w ogóle wiadomo, że coś albo kogoś się
kocha?
Też nie wiadomo.
Jutro mogę nie żyć, albo Ty możesz zdechnąć,
albo obydwoje razem, albo wszyscy na ziemi, jeśli walnie asteroida.
Mogę mieć raka, a Ty zanik pamięci.
Może się okazać,
że nigdy nie istniałeś.
Albo że byłam tylko Twoją fantazją.
Czy my się w ogóle znamy, czy tylko tak nam się wydaje?
Ja wiem,
Ty nie lubisz takich teorii, uważasz że nic nie wnoszą.
A mi się
wydaje, że właśnie one są powodem wszystkiego.
Nadal sądzę, że stworzyli nas kosmici, ale co jest w tym złego?
Ty
wierzysz, że powstaliśmy od małp. To też jest w porządku.
Moja
prawda jest inna od Twojej, jak powiedziała kochana Pani Maria.
A
skąd ja wiem, że Pani Maria jest kochana?
Może wcale nie jest, bo
przecież wcale jej nie znam.
Dla mnie jest kochana, bo jest starszą
osobą, która kocha koty i ma piękny głos i się pięknie
wysławia.
To dla mnie wystarczy, by była kochana.
Dla Ciebie
kochana jest Twoja babcia, bo jest dobrym człowiekiem.
Moim zdaniem Twoja babcia też jest kochana, ale
inaczej niż Pani Maria.
Ale moja Babcia to już kochana
nie jest, bo jest niedobra.
Mówi nieładne rzeczy robiąc przerwy na dymek z papierosa.
A i tak ją kocham. I tak jest dla mnie
magiczna.
I tak kojarzy mi się z dzieciństwem.
Babcia zawsze chciała, żebym była, jak
wszyscy.
Bardzo nie
lubię, kiedy mi się mówi, co mam zrobić.
A jeszcze bardziej nie lubię, jak
mi się mówi, jak mam coś zrobić.
Dlatego nie potrafiłam żyć w korporacji.
Zbyt duża wolność mnie z kolei przeraża.
Nie
umiem być frilanserem ani singlem.
Lubię przynależność, na którą
mam wpływ.
Lubię widzieć, że ktoś trzyma smycz, ale nie lubię
być do niej upięta.
Lubię ludzi, którzy wiedzą jak trzymać
smycz, żebym czuła przynależność, ale żeby mi nie zasłaniali furtki otwartej.
Lubię perspektywy.
Lubię widzieć horyzont.
Nie
płaski i nudny, tylko górzysty – za górami zawsze coś czeka.
Lubię mieć wybór, ale jeśli zaproponujesz konkretne
rozwiązanie – przyjmę je.
Lubię też, gdy inni mnie lubią, a
najpierw mnie nie lubili.
Lubię mieć wrogów.
Ale nie lubię widzieć, że
ktoś próbuje mnie zapomnieć.
To jest dla mnie trudne.
Trudne jest
też zabijanie robaków.
Trudno się uwolnić od nałogów.
Trudno żyć będąc hipochondrykiem.
Trudno być miłym, kiedy mam
dość.
Mam dość, kiedy mi nie wychodzi.
Nie wychodzi mi,
kiedy nie umiem.
Nie lubię nie umieć.
COMMENTS